Paulina Guzik – dziennikarka, prowadząca program „Między Ziemią a Niebem” oraz Galę Totus Tuus, wykładowca akademicki na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, żona, mama, przyjaciółka Fundacji. Gościła na tegorocznym wakacyjnym spotkaniu stypendystów studentów – Pielgrzymce na Jasną Górę – która odbyła się w dniach 1-4 lipca.
Na początku chciałabym zapytać o Pani ulubiony, lub znaczący w Pani życiu, cytat św. Jana Pawła II.
ŚDM, Częstochowa 1991, „Otrzymaliście Ducha przybrania za Synów. Nie zmarnujcie tego wspaniałego dziedzictwa” – dla mnie to jest wezwanie – NIE ZMARNUJCIE TEGO, to znaczy nie zmarnujcie tego, co darmo dostaliście. Dalej Papież mówi, jaki jest przepis, żeby tego dziedzictwa nie zmarnować: „Bądźcie wymagający wobec otaczającego was świata, ale przede wszystkim wobec siebie samych. Jesteście Synami Bożymi – bądźcie z tego dumni!”. Papież głosił jeszcze jedno, co jest dla mnie, jako mamy dwójki dorastających dzieci, najważniejszą dewizą – aby nie popadać w przeciętność, nie ulegać dyktatom zmieniających się mód, które narzucają styl życia niezgodny z chrześcijańskimi ideałami. W Polsce większość dzieci i młodzieży, na pewno z mojego pokolenia, dostała dar wiary od rodziców. Teraz naszym największym zadaniem jest to, żeby otrzymanego daru wiary nie zmarnować, ale pomnożyć. Nie możemy ulec, mamy trwać przy chrześcijańskich wartościach, bo mody przeminą, a Chrystus zostanie zawsze blisko nas i w największej beznadziei, tylko On może dać nam nadzieję. I musicie mi uwierzyć, że tak jest, bo ja mam lat czterdzieści, a wy dwadzieścia (śmiech).
„Nie zmarnujcie tego wspaniałego dziedzictwa”. To hasło bliskie także nam – stypendystom Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia. Mamy przecież talenty i szansę, której nie możemy zmarnować. Pani nie była stypendystką, w tamtym czasie nie istniała jeszcze Fundacja, jednak jest ona, podobnie jak osoba św. Jana Pawła II, bliska Pani sercu. Dlaczego?
Fundacja bliska jest mi z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że bardzo lubię historię o tym, jak powstała. To znaczy, że powstała jeszcze za życia Jana Pawła II, który nie chciał, żeby budowano mu pomniki fizyczne, tylko uważał, że najlepszym pomnikiem będzie dla niego podarowanie młodzieży wykształcenia. Myśląc takim tropem – niektóre pomniki Jana Pawła II może i są udane – ale niektóre są wyjątkowo nieudane. I stają się pośmiewiskiem. Często mam tak, że kiedy widzę te niezbyt udane pomniki lub kolejne publikacje kościelne stworzone z okazji na przykład x-lecia jakiejś diecezji, myślę: po co te pieniądze zostały wydane? Po to, żeby ktoś miał satysfakcję, że coś zrobił, a publikacja wyląduje na półce i będzie się kurzyła. Fundacja jest zupełnym odwróceniem tego myślenia. Fundacja jest całkowicie zanurzona w nauczaniu Jana Pawła II. Podstawowym jej celem jest kształcić młodych. Jeżeli wpoi im się wartości i wiedzę, to oni będą mieli to na całe życie. To jest też idea, która przyświecała Papieżowi, kiedy tworzył Światowe Dni Młodych. Zarzucano mu, że niepotrzebnie się tym kłopocze, bo i tak nikt nie przyjedzie, a na pierwsze ŚDM do Rzymu przyjechały tłumy. To przyświecało Papieżowi także w czasie spływów kajakowych, w których uczestniczył, będąc jeszcze kardynałem, biskupem. Prowadził tę młodzież tak, że oni w ogólne nie widzieli, że ich prowadzi. Myśleli, że to oni prowadzą jego – przecież to oni brali go na wycieczki.
Karol Wojtyła sam nie miał pełnego dostępu do edukacji, chociażby w czasie wojny – musiał uczyć się w podziemnym seminarium – między innymi dlatego zdawał sobie sprawę, że wiara i wykształcenie to największy skarb, jaki możemy dać młodym. Tę wizję wychowania niesie Fundacja. Rozumienie idei Jana Pawła przez FDNT to jeden z powodów, dla których jestem jej fanką.
Drugim powodem jest młodzież, którą spotykam, czy to na obozach, czy na „Totusach”, czy przy innych okazjach. Dużo się od was uczę. Spotkania z młodzieżą stypendialną zawsze są dla mnie sposobem na jej poznanie. Elokwentni młodzi ludzie otwierają mi oczy na to, jakie są dzisiaj ich potrzeby, ale także troski, pragnienia, radości i kłopoty. Dzięki temu uczę się lepszego dostosowywania treści moich filmów czy artykułów do tego młodego odbiorcy. Jest to dla mnie zawsze cenna nauka. Nauka w duchu Jana Pawła II, ponieważ kiedy on chciał rozwiązać jakiś problem, albo dowiedzieć się czegoś o jakiejś kwestii, to zapraszał ludzi do siebie.
Trzeci powód, dla którego Fundacja jest mi bliska, jest taki, że to naprawdę niezwykła przyjemność być z ludźmi, którzy niepowierzchownie traktują Jana Pawła II. Mam podobnie na przykład na spotkaniach Instytutu Tertio Millennio, gdzie Papież jest „omawiany intelektualnie”. To jest coś, co jesteśmy mu winni, żeby nie traktować go jak dziadka-mema (wszystkim oburzonym takim słownictwem przypomnę, że o. Maciej Zięba zawsze przytaczał słowa młodych, którzy pytali np. „Co tu się odjaniepawla?”), tylko żeby wgłębić się w jego nauczanie, a żeby to zrobić, trzeba poświęcić na to czas. Ktokolwiek poświęci ten czas, zorientuje się, że, tak jak mówi pani Danuta Rybicka, Jan Paweł II jest na dziś i na teraz. Za to lubię Fundację, bardzo ją szanuję i zawsze wspieram, bo przedstawia właśnie takiego Jana Pawła, nie jako papieża z mało udanego pomnika, ale z pomnika intelektualnego, a intelekt wiary, to najcenniejsze, co nam zostawił.
Mówiła Pani o „swoim pokoleniu”. Pokolenia faktycznie się zmieniają, a każde ma pewną charakterystykę. Czy uważa Pani, że Fundacja nadąża za tymi zamianami i potrafi się dostosować do potrzeb obecnej młodzieży?
Myślę, że jak najbardziej i widzę to na każdym obozie. Na każdym obozie, na który przyjeżdżam, są młodzi ludzie pełni pasji, którzy znają wartość Fundacji. Każdy ma jakiś talent do rozwinięcia i co roku pojawiają się tysiące nowych osób. Myślę, że to świadczy o tym, że siła Fundacji jest ogromna. Fundacja nie musi się dostosowywać do jakichś czasów, bo nie w tym tkwi siła instytucji, żeby się dostosowywała do czasów – podobnie jak się tego często wymaga od Kościoła – ale żeby te czasy rozumiała. „Nie ulegajcie dyktatom zmieniających się mód” – mówił Papież tu, w Częstochowie. Myślę, że Fundacja rozumie młodzież, rozumie jej potrzeby i dzięki temu potrafi na nie odpowiadać.
Wspominała Pani o „Totusach”, czyli o Gali Totus Tuus, podczas której nagradzane są osoby i instytucje propagujące swoim działaniem nauczanie św. Jana Pawła II. Jakie uczucia towarzyszą Pani w trakcie prowadzenia tej uroczystości?
Kilka lat temu dostałam zaproszenie do prowadzenia tej gali, które mnie ogromnie ucieszyło, i co roku z wielką przyjemnością spędzam papieski weekend na „Totusach”, a później w programie Między ziemią a niebem ze stypendystami Fundacji i waszym człowiekiem-orkiestrą, ks. Darkiem Kowalczykiem. To jest niezwykła radość, dlatego że ta gala jest w ogóle „niekościółkowa”, tylko bardzo elegancka. Przebywanie w gronie stypendystów, młodych kształcących się ludzi, a z drugiej strony w gronie osób, które za swoje osiągnięcia w różnych dziedzinach społecznych i naukowych dostają nagrodę Totus Tuus, daje ogromną satysfakcję. Później bardzo wiele moich wywiadów czy spotkań w Między ziemią a niebem rezonuje właśnie z tej gali. To jest dla mnie niezwykła inspiracja. Mogłam zaprosić do programu np. ojca Jarosława Kupczaka, siostrę Michaelę Rak czy Carla Andersona oraz wielu innych gości. Ta gala jest iskrą, która inspiruje do kolejnych działań. Ogromnie ją lubię! To jest coś bardzo w duchu Jana Pawła II – dostaję jakiś impuls i ten impuls pcha mnie dalej – tak właśnie traktuję tę galę, bardzo na nią czekam i ona nigdy mnie nie zawodzi.
Powiedziała Pani, że gala nie jest „kościółkowa”. Czy uważa Pani, że musimy się wyzbyć „kościółkowości” na rzecz prawdziwej wiary i naszej w niej autentyczności?
Myślę, że w Kościele potrzebujemy przede wszystkim realizmu – mocnego stanięcia na nogach. Wtedy przestaniemy być „kościółkowi”, kiedy będziemy prawdziwi. A prawdziwi będziemy zawsze, gdy będziemy w Kościele nie tylko z naszą modlitwą, obecnością na mszy czy uwielbieniu, ale też z naszymi kryzysami, niepowodzeniami. Bardzo potrzeba z obu stron zrozumienia tego realizmu – księża muszą zrozumieć swoich wiernych – a wierni muszą zrozumieć księży. Brak zrozumienia rodzi frustrację, wiele bólu, zranień. Budowanie relacji z wiernymi to dla mnie jedno z najważniejszych zadań, jakie dziś staje przed Kościołem. I to budowanie relacji jest dla mnie właśnie kluczem do „niekościółkowości”. „Wiem, do kogo mówię” – to złota zasada komunikacji – jeśli chcemy powiedzieć dobry wykład, musimy znać swojego słuchacza, także w przypadku homilii czy innych wystąpień kościelnych, więc kiedy będziemy znać swojego odbiorcę, to nie będziemy „kościółkowi”.
Niesamowite jest to, w jaki sposób łączy Pani swoje role – żony, mamy, dziennikarki – z pracą naukową. Która rola lub jaki projekt zajmuje Pani teraz najwięcej czasu?
To idzie falami. Jak mam do zrobienia film, to temu filmowi się poświęcam zawodowo, jak mam do zrobienia habilitację, to poświęcam się habilitacji. Zawsze staram się jednak, żeby azymutem były dzieci i rodzina. Oczywiście nie zawsze mi to wychodzi, ale śmieję się, i chyba każdy z moich szefów to wie, że każda moja praca jest przy okazji. Przy okazji odbierania dzieci ze szkoły, wożenia ich na zajęcia, robienia kolacji. Często, kiedy jest jakieś spotkanie uniwersyteckie online, zakładam słuchawki, wyłączam kamerę i w międzyczasie robię obiad. Bo kiedy mam go zrobić? Doszłam już do takiego momentu, że nie boję się powiedzieć „przepraszam, nie będę miała kamerki, bo muszę teraz zrobić obiad, ale was słucham”. Cieszę się, że mogę sobie na to pozwolić, bo na początku kariery akademickiej pewnie siedziałabym przy biurku. Wychodzę z założenia, że bycie matką to coś, co najbardziej mnie buduje. Zbudowało moją tożsamość i wiele szans zawodowych nie pojawiłoby się, gdybym tą matką nie była. Pewnie nie miałabym takich umiejętności organizacyjnych, poczucia, że muszę coś zrobić szybko, bo zaraz trzeba się zająć pracą. Staram się mieć ustawiony ten azymut na rodzinę i trzymać się go, a wszystko inne robić przy okazji i jakoś się udaje (śmiech).
Działa Pani falami. W życiu człowieka także przychodzą takie „fale” – różne przełomy. Czy w Pani życiu wydarzył się przełom, który wiele zmienił?
Hmm. Różne są takie momenty. Patrząc na życie z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że trochę było tych przełomów, natomiast myślę, że zawsze niezwykle cenne jest to, jakich ludzi spotykamy na naszej drodze. Kiedy tak myślę wstecz, jako jeden z przełomów mogę uznać moment, kiedy byłam w Stanach i mogłam zostać i pracować w CNN (Cable News Network – amerykańska telewizja informacyjna, przyp. aut.) albo wrócić do Polski. Wróciłam. Z takim patriotycznym zrywem, że będę budować tę Polskę, że wykształceni młodzi ludzie są jej potrzebni. Potem wiele razy, że tak powiem, plułam sobie w brodę, że trzeba było siedzieć w tym CNN, zarabiać teraz nie wiadomo ile i spokojnie mieszkać na przedmieściach New Jersey (śmiech), ale z drugiej strony, kiedy o tym myślę, to może miało to sens, może właśnie to było moje powołanie, tak mnie Pan Bóg rzucił i pewnie to było komuś potrzebne.
Drugim takim momentem było, to kiedy uparłam się, relacjonując Rosyjską inwazję na Gruzję w 2008 roku, że pojadę zrobić materiał w obozie dla uchodźców, mimo że producenci byli na mnie wściekli, że to przecież strasznie „nieciekawe”. I w ten sposób, w Gori, w mieście gdzie urodził się jeden z największych zbrodniarzy, którzy chodzi po ziemi – Józef Stalin – poznałam polskiego lekarza, który rok później został moim mężem. To chyba nie była moja upartość, że postawiłam na swoim i pojechałam do Gori, to była raczej Opatrzność.
Później, kiedy pojawiła się rodzina, trzeba było zrezygnować z newsów, z życia w szaleńczym tempie, zrezygnować po części z marzeń i z czegoś, co wydawało mi się, że mnie definiuje. Długo zajęło mi przyzwyczajanie się do tego, że nie wrócę już do newsów, że to nie jest możliwe. Zaczęłam budować nową drogę, drogę uniwersytecką. Bardzo trafiły do mnie słowa siostry Anny Marii Pudełko podczas waszej konferencji: „Odpowiedzią na to, czy podejmujemy dobrą, czy złą decyzję, jest nie to «kim» jestem, tylko «dla kogo» jestem”. Myślę, że to daje nam pewność, że rezygnacja z siebie po ludzku jest trudna do przełknięcia, ale dla drugiej osoby, może być najważniejszą decyzją w życiu. I myślę, że taką decyzją dla mojej rodziny było to, że nie pracuję w newsach, nie jeżdżę na wojny na całym świecie. Czy mnie to uwiera? Bardzo, bo pracę w newsach uwielbiałam. Wiem jednak aż za dobrze, że w momentach, w których chciałam zawodowo „zabłysnąć” i wybierałam siebie, nie rodzinę, najbardziej się sparzyłam.
No właśnie – Pani, jako osoba pracująca w trudnym świecie telewizji i mediów, a jednocześnie jasno stawiająca na Boga, z pewnością miała w swoim życiu trudne momenty, proszę zatem na koniec o słowo otuchy dla naszych stypendystów.
Największe dziennikarskie osiągnięcia mojego życia to dla mnie tekst Dominikańska Recydywa oraz film Szklany dom i myślę, że nie stworzyłabym ich, gdyby nie słowa, które może wydają się sztampowe, ale dla mnie są ogromnie ważne – „Nie lękaj się”. Po prostu nie da się wypłynąć na głębię, jak się człowiek będzie bał. To dotyczy nie tylko wielkich filmów i wielkich artykułów, ale każdego kroku w życiu. I paradoksalnie bardzo często największym milowym krokiem do zrobienia jest… porozmawianie z mężem albo poruszanie trudnego tematu z dzieckiem. Można przeprowadzić milion rozmów w telewizji, których się człowiek nie będzie bał, bo nie mam wielkiej tremy, kiedy staję przed kamerą, a często boję się np. rozmów z moimi bliskimi. To jest coś, co muszę sobie ciągle powtarzać: „Nie lękajcie się! – Non abbiate paura”. Życzę wam, żeby to cały czas było w waszych sercach, przy każdej możliwej okazji. Jest to taki mój „flagowy okręt” – „Nie lękajcie się!”.
Rozmawiała Weronika Tutka