Mój pierwszy obóz

Już za chwilę obóz w Olsztynie. Dla setek stypendystów będzie to pierwszy wyjazd z naszą wspólnotą, dla dziesiątek – może pierwszy w życiu dłuższy wyjazd z domu rodzinnego. Czy trzeba się go bać? sprawdźmy wspomnienia starszych stypendystów:

Nie odstraszyły mnie żadne przeciwności – Weronika Gielejza

Na mój pierwszy fundacyjny obóz pojechałam z nogą w gipsie. Na dobry początek Pani Kierownik mojego ośrodka powiedziała, że gdyby wiedziała, że mam gips, to by mnie odesłała do domu, ale, że mój autobus już odjechał, to zostałam 😉 i nie żałuję ;)) Był to chyba najlepszy ze wszystkich moich obozów, mimo, że połowę czasu przesiedziałam w pokoju, bo nie mogłam brać udziału we wszystkich zajęciach. Miałam wspaniałą grupę i fantastycznego wychowawcę 😉 Wieczorami organizowaliśmy sobie „biesiady”- jedliśmy lody i pisaliśmy kolejne strony naszego „dziennika obozowego”, który do dzisiaj mam dobrze schowany 😉 Układaliśmy piosenki- modlitwy do każdego posiłku, na obiad mniej więcej szło tak: Jesteś obiadem, mówię Ci, nie jesteś kolacją, mówię Ci- jesteś obiadem ;D Przeżyłam też wtedy najpiękniejszą Adorację Najświętszego Sakramentu w swoim życiu. Poznałam wiele osób, z którymi do dziś mam kontakt 😉 Bardzo mile wspominam spędzony tam czas 😉


Najgorzej wspominam moment rozstania – Joanna Gierak

Uff. Wszystko pozaliczane, za 2 tygodnie obóz w Olsztynie, ale ja chciałabym wrócić wspomnieniami do obozu w Bydgoszczy! Tak, to był mój pierwszy i niezapomniany wyjazd razem z Fundacją. Powiem szczerze, że nie bałam się go. Dzięki spotkaniom diecezjalnym miałam już garstkę znajomych, którzy nie byli stypendystami pierwszy rok w przeciwieństwie do mnie i mówili „Nie ma się czego bać, zobaczysz jak będzie fajnie!”. Oczywiście mieli rację. Moja przygoda z obozem zaczęła się dwa dni wcześniej, ponieważ brałam udział dodatkowo w warsztatach muzycznych, co swoją drogą też było miłym przeżyciem (gorące pozdrowienia dla pani Jadwigi Widelskiej!)

Wracając, obóz z hasłem „Otwórz się na Bydgoszcz!” wspominam najlepiej. Ludzie, których tam wtedy poznałam, są dziś moimi przyjaciółmi i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa . Czego na pewno nie zapomnę? Myślę, że mojej kochanej grupy z KleRyczkiem na czele… Byłyśmy grupą muzyczną- prawie wszystkie uczęszczałyśmy na chór- więc nie brakowało nam śpiewu i zabaw, bardzo często ku utrapieniu naszego wychowawcy. Tak, byłyśmy nieznośną grupą, ale za to jaką wesołą! Te wspólne wycieczki do Biedry, na boisko, tworzenie piosenek, długie rozmowy o życiu w oczekiwaniu na prysznic – jedna łazienka na piętrze – jednocześnie zmora i idealne miejsce na babskie pogaduszki!  To wszystko sprawia, że nawet teraz gdy to wspominam w oku kręci się mała łza. Dzien Sportu i zabawa w Łuczniczcedyskoteka w Luczniczce - fot Joanna Gierak też myślę, że utkwiły w pamięci nie tylko mi. Belgijka zawsze i wszędzie! Na przystanku, na łące, na stadionie. Wyjazd do Torunia też był niezapomniany i wizyta w Planetarium na pewno nie została zapomniana tak szybko.
Bardzo miło wspominam też rozmowy biblijne i o życiu z naszym kleRyczkiem. Myślę, że jego świadectwo wiary utkwiło każdej z nas w pamięci i teraz, gdy już jest księdzem nadal przyciąga wiernych do Chrystusa. Wspólne modlitwy rano i wieczorem były dla nas chwilą na podziękowanie za kolejny dzień, sprawiały, że tworzyliśmy niezwykle silną grupę.
Najgorzej wspominam moment rozstania. Baaardzo nie lubię pożegnań, tak bardzo zżyłam się z tymi fantastycznymi ludźmi i tak bardzo trudno było się pożegnać 🙁 Trudno rozstać się z kimś i pozwolić wsiąść mu do autokaru, gdy właśnie wyjeżdża na drugi koniec Polski i wiesz, że następnego dnia nie powiesz już „Karolina, wstawaj, zaspałyśmy!”…  Na szczęście do Warszawy często organizowane są wycieczki, dlatego mimo wszystko z ludźmi z Pomorza mogłam się spotkać też w roku szkolnym czy chociażby na warsztatach muzycznych w grudniu z Krzysztofem Majdą – też organizowanych przez Fundację 😉
Moją najlepszą pamiątką jest Niecodziennik. Do dziś, gdy mi źle, mam gorszy dzień, wystarczy, że wyciągnę go razem ze zdjęciem grupy i milionem podpisów a mój humor od razu się poprawia. Myślę, że nie tylko ja tak robię, inni stypendyści pewnie też. 😉 To świetna pamiątka, która w jednej chwili potrafi przywołać milion wspomnień. Nie zapomnijcie zebrać podpisów! 🙂

Kochani, jeśli boicie się jechać na obóz, naprawdę nie musicie! Obóz to coś najwspalnialszego co może was spotkać! Poznacie fanstastycznych ludzi z którymi zawiążecie znajomości na długie lata. Trzymajcie się!

Korzystając z okazji bardzo chciałabym pozdrowić moją kochaną grupę z Bydgoszczy i Lublina razem z wychowawcami! I nie mogę doczekać się obozu w Olsztynie 😉


Z ogromnym szacunkiem patrzyłam na niebieskie koszulki wychowawców – Lidia Zdzitowiecka

Na mój pierwszy obóz pojechałam w 2006 roku do Poznania. Wspominam z rozrzewnieniem dwa tygodnie, które zmieniły moje postrzeganie wakacji. Do tej pory wyjeżdżałam tylko do babci, kilka kilometrów ode mnie. Pamiętam, że czekała nas długa podróż pociągiem ze stacji Gdynia Główna. Było nas kilkoro. Kiedy wysiedliśmy, przeszliśmy z naszymi tobołkami prawie cały Poznań do akademika na ulicy Młyńskiej. Z trzema koleżankami dostałyśmy pokój 4 – osobowy. Pierwszy raz mieszkałam z tyloma osobami przez dwa tygodnie. Pamiętam wiele rozmów na różne tematy z koleżankami z gimnazjum. Opiekunką naszej dziesięcioosobowej grupy, w której skład wchodziła diecezja gdańska i bodajże poznańska, była przemiła siostra zakonna. Z niecierpliwością wyczekiwałyśmy każdego dnia zwiedzania, ale chyba najbardziej – spotkań formacyjnych. Poznałam wówczas wiele bardzo interesujących osób, a ten obóz w Poznaniu był wyznacznikiem moich oczekiwań na każde następne wakacje aż do dziś. Pamiętam, że jako absolwentka drugiej gimnazjum, z ogromnym szacunkiem patrzyłam na niebieskie koszulki wychowawców. Marzyłam, żeby kiedyś ubrać niebieską koszulkę i pojechać na obóz jako wychowawca. Dwa lata temu zrobiłam kurs wychowawcy w Warszawie, a od 2010 roku jeżdżę na obozy jako wolontariusz w biurze obozu. Nie ma jednak nic milszego, niż nostalgiczne spojrzenia na morze żółtych koszulek i wspomnienia, jak to było się częścią tego morza. Ciągle jednak czuję więź ze wszystkimi stypendystami i niesamowitą atmosferę jedności i przynależności. Na obozie w Poznaniu 2006 obchodziliśmy rocznicę protestów roku ’56. Uroczystości, w których uczestniczyłam, wywarły na mnie ogromne wrażenie. Wtedy też mogłam zobaczyć prezydenta RP oraz zainteresować się historią na tyle, że stała się ona moją pasją do dziś. Obozy to wspaniała forma integracji i możliwość spotkania wspaniałych ludzi, co w moim przypadku – zaowocowało długoletnimi przyjaźniami. Sądzę, że gdyby nie obozy organizowane przez FDNT, nie byłoby mnie w tym miejscu, w którym jestem.

W tym roku będę uczestniczyć w obozie w Olsztynie, jako wolontariusz w Biurze Prasowym, a następnie pojadę na obóz studencki do Wadowic. Obu – już nie mogę się doczekać!


Przerażona wychowawczyni – Basia Wiśniowska

Sama zaplanowałam mój pierwszy wyjazd kolonijny, choć miałam dopiero 12 lat: dwa tygodnie na drugim końcu Polski; zero szans, żeby rodzice mnie odwiedzili. Jedyną koleżankę poznałam dzień przed wyjazdem, więc nie mogę powiedzieć, żebym jechała w gronie znajomych. Z jednej strony zachwycałam się morzem, z drugiej – płakałam po nocach, kiedy nikt nie widział. Wspominając to po tylu latach wiem, że nie było nad czym płakać – rodzinę zastałam po powrocie całą i zdrową, a mnie samej zostały wspomnienia, nowe znajomości, urosła nieco odwaga, pewność siebie i zamiłowanie do przygód. Od tamtych wakacji już co roku prosiłam rodziców o zapisanie mnie na kolonie, oazy; zwiedzałam Polskę na własną rękę, poznawałam moją daleką rodzinę – aż wreszcie nadeszły czasy, kiedy jako wychowawczyni zaczęłam jeździć na obozy stypendystów.

Za pierwszym razem byłam nieźle przerażona: już za chwilę poznam moją dwudziestoosobową grupę, w dodatku te dziewczyny będą tylko 3 lata młodsze ode mnie i pewnie o pół metra wyższe. Ciekawe, jak sobie z nimi poradzę???

Obóz 2003 roku w Krakowie upłynął tak cudownie, że nie mogłam się doczekać następnego, a moje podopieczne pokochałam jak własne dzieci i przez okrągły rok pisałam do nich listy. Przez kilka lat nie przepuszczałam okazji do bycia wychowawczynią. To niesamowite zajęcie: z jednej strony co 5 minut grożące zawałem serca, kiedy niesforna grupa próbuje przejść przez ruchliwą ulicę albo wsiąść do tramwaju; męczące – bo wychowawca nigdy nie ma prawa spać (odprawy wychowawców, nocne czuwania i rozganianie imprez, a tu już świta i trzeba budzić śpiochów). Z drugiej strony bycie wychowawcą to niepowtarzalna okazja do dobrego poznania się, drobnych szaleństw, stawania się lepszym, bardziej opiekuńczym, to okazja do wydobycia z siebie głosu tak mocnego, jakiego sobie nawet wcześniej nie wyobrażałam („proszę się zatrzymać przed przejściem dla pieszych i czekać na grupę!”). To odwaga mówienia „moja grupa stała w kolejce wcześniej, proszę się nie pchać, tylko iść na koniec”.

Żałowałam tylko, że kiedy ja byłam licealistką, Fundacja jeszcze nie istniała; że nie było mi nigdy dane zostać uczestnikiem obozów. To marzenie spełniło się dopiero, kiedy zaczęły się obozy studenckie: górskie wycieczki, ogniska, skecze, nocne rozmowy, przyjaźnie na długie lata. Teraz wiem, że do zwiedzania nie ma na świecie piękniejszego kraju niż Polska, ze świecą też szukać wspanialszego towarzystwa niż stypendystów.


Uśmiecham się dziś na samą myśl o tych kilkunastu dniach – Paulina Reszczyńska, diecezja płocka

Stypendystką FDNT jestem od 2008 roku. Moim pierwszym obozem był obóz w Łodzi, w lipcu 2009. Długo przed jego rozpoczęciem zastanawiałam się, jak będzie wyglądał, co mnie tam czeka, jakich ludzi poznam. Z jednej strony obawiałam się bardzo tego wyjazdu. Nie znałam ani tego miasta, ani osób z którymi spędzę tam prawie 2 tygodnie. Jednocześnie byłam bardzo ciekawa tego, jacy są inni stypendyści: kim są, jaką mają historię, zainteresowania, w jaki sposób dołączyli do grona FDNT.

Dzień wyjazdu… Nadszedł czas zmierzenia się z nieznanym. Zabrałam walizkę pełną niepewności i obaw. Nie przypuszczałam nawet, że wracając z obozu przywiozę w niej tak wiele wspaniałych wspomnień i przeżyć. Uśmiecham się dziś na samą myśl o tych kilkunastu dniach w Łodzi. Mimo, iż po tym obozie były jeszcze inne, to ten wspominam z największym sentymentem. Na nim właśnie poznałam moją przyjaciółkę – Elę. Kiedy spotkałyśmy się na obozie, wyraźnie widziałyśmy kontrast między nami. Różne charaktery, priorytety, historie, życie. Jednakże bardzo szybko znalazłyśmy wspólny język i wieczory spędzałyśmy na długich rozmowach. Minęło już kilka lat od naszego spotkania. Wiele się zmieniło, ale bez względu na czas, który upłynął i odległość 100 km między nami, widzimy się bardzo często, wiemy o wszystkim, co się u nas dzieje.

Obóz to magiczny czas. Codziennie poznaje się mnóstwo ludzi, a każdy z nich jest jedyny w swoim rodzaju. Wspólna zabawa i modlitwa jednoczy ze sobą. Wtedy najbardziej czuje się więź łączącą wszystkie serca stypendystów, którzy stanowią żywy pomnik Jana Pawła II. Tak silny i twardy w chwili zgromadzenia w jednym miejscu i we wspólnej modlitwie. Obóz to także możliwość poznania nowego miasta, jego historii, zobaczenia miejsc wartych szczególnej uwagi. Jest też czas i na przyjemności. Liczne atrakcje takie jak koncerty, Dzień Sportu, zajęcia tematyczne czy Pogodne Wieczory wprawiają w luźny nastrój i sprawiają, że obozy są niezapomniane i ciepło wspominane. Każdy dzień obozu jest na wagę złota, więc trzeba czerpać jak najwięcej z każdej spędzonej tam chwili…

 


 

Piąte koło u wozu? Nic bardziej mylnego! – Monika Ojdowska, Olsztyn

Do tej pory miałam okazję uczestniczyć tylko w obozie maturzystów w Funce 2012r. Był to mój pierwszy obóz i nie ukrywam, że z jednej strony towarzyszyła mi ciekawość – dlaczego wszędzie trąbią, że te fundacyjne obozy są takie fajne, że każdy odjeżdża z nich z płaczem i z niecierpliwością czeka na kolejny, a z drugiej niepewność, obawa przed akceptacją stypendystów, którzy będą tam w takim wieku, że ich krąg przyjaciół jest już raczej zamknięty. Myślałam sobie: wszyscy pewnie znają się tam od lat, na swój widok rzucą się sobie na szyję i będą wspominać razem spędzone obozy. A ja? Nie znam nikogo, będę tam jak piąte koło u wozu. Nic bardziej mylnego! Fakt, nie było mi łatwo, 7 dni tęsknoty za miłością, która została te setki kilometrów dalej. Jednak straciłam tylko kilka łez, a zyskałam znacznie więcej! Ten magiczny klimat podczas wspólnych mszy świętych, jutrznia, wspólne śpiewy, niesamowici ludzie, z którymi utrzymuje się kontakt na bardzo długo  i… uroki natury tamtejszej okolicy sprawiły, że to był niezapomniany czas. Kolejne piękne doświadczenie do kolekcji. Życzę każdemu z Was takich cudownych przeżyć!



 

fot Michał Ziółkowski